Jestem uczulona na nadgodziny. Od dawna tak mam. Dostałam kiedyś propozycję pracy. W tamtym okresie – wymarzonej pracy. Najzabawniejsze jest to, że ubiegałam się o inne stanowisko, bo to dopiero się tworzyło i nie miałam o nim pojęcia. Zostałam zaproszona na rozmowę, podczas której już wiedziałam, że jestem zatrudniona i będę robić to, o czym wtedy marzyłam. Mój przyszły szef roztaczał przede mną wizję zagranicznych wyjazdów służbowych i ciekawych projektów. Rozentuzjazmowany wręczył mi stertę książek „do przejrzenia”. Był piątek. Miałam zacząć w poniedziałek. Podziękowałam grzecznie, umówiliśmy się co do godziny. Ale już wtedy widziałam tą czerwoną, migającą lampkę. Jak to? Mam poświęcić cały weekend? Na pracę? W poniedziałek odniosłam książki i powiedziałam, że rezygnuję. Taka sytuacja powtórzyła się kilkukrotnie. Po wielu latach, gdy prowadziłam już pracownię, budowałam markę, zostałam zaproszona do stworzenia czegoś wielkiego – interdyscyplinarnego zespołu, działającego na szerszą skalę… Po całonocnej debacie jeden z inicjatorów rzucił: „Nie wiem czy da się to zrobić bez »zarypania się«”. Najspokojniej w świecie odpowiedziałam, że mnie taka opcja nie interesuje. I znów to znane uczucie, i znów ta czerwona lampka. Kilka dni później napisałam długiego maila tłumacząc, dlaczego jednak się nie przyłączę.

Nie jestem leniwa. Wręcz przeciwnie. Powiedziałabym nawet, że jestem pracoholikiem. Gdy zaangażuję się w jakiś projekt potrafię o nim myśleć i dyskutować całymi dniami, nocami i weekendami. Gdy dostaję propozycję poprowadzenia warsztatów w sobotę lub niedzielę – zgadzam się bez wahania. Wakacje łączę z wyjazdami służbowymi. Mam poczucie misji – wiem, że to co robię jest ważne. Ale też… nigdy nie pracuję po nocach, bardzo rzadko wieczorami. Potrafię na cały tydzień wyłączyć telefon i pocztę mailową. Gdy pracuję w weekend – robię sobie wolne w tygodniu. Zaczynam pracę grubo po 9, a o 16 jadę po mojego synka do przedszkola. Jeden w dzień tygodniu wyłączamy komputery i poświęcamy się własnym projektom (Michał obecnie buduje szafę z domkiem „na drzewie”, a ja haftuję symboliczną wersję „Zabaw dziecięcych” Breugela). Nie oddzwaniam, gdy widzę nieodebrane połączenie. Nie odpowiadam na maile natychmiast. Moi potencjalni klienci muszą czasem czekać kilka dni, a Ci, którzy się z tego powodu oburzają nie stają się moimi klientami. Nie biorę projektów „na wczoraj”. Mówię wprost – na projekt potrzebuję minimum miesiąc, ale mogę się tym zająć dopiero w grudniu. Nie angażuję się w projekty, które pochłoną dużo czasu i energii, a nie mam 100% pewności, że się powiodą. Dlatego biorę udział tylko w takich konkursach, w których liczy się pomysł i można je szybko przygotować. No i w takich, w których po prostu dużo się uczę i robię to dla siebie.

Bo w tym wszystkim chyba o to chodzi – nie jestem leniwa, ale jestem samolubna. Lubię wieczorami wtulić się w ramiona partnera i oglądnąć kolejny odcinek serialu (aktualnie „Dawno, dawno temu”). Lubię gdy Franek pyta po przedszkolu: „Gdzie teraz idziemy?”, bo opcja „do domu” nie wchodzi w grę (co dowodzi, że nasza akcja „Idziemy na pole” działa również w mojej rodzinie). Lubię pracować w kawiarniach, bo tam powstają najlepsze koncepcje (aktualnie plac zabaw dla Karkonoskiego Parku Narodowego wymyślony w kawiarni w Łodzi). Lubię pobyć w miejscu, w którym mam coś zaprojektować, bo samo miejsce jest najlepszą podpowiedzią (jak np. Leśne Apartamenty w Zieleńcu, gdzie spędziłam prawie tydzień). Lubię być w ładnych miejscach. Lubię ładne przedmioty. I lubię moją pracę. Kocham to, co robię. I zarabiam na tym.

Nie żałuję ani jednej z podjętych decyzji. Wszystkie układają się w logiczną całość. Nie odpisując szybko na maile i nie zgadzając się na projekty „na wczoraj” straciłam kilku klientów, ale po pierwsze było to dosłownie kilka osób, a po drugie naprawdę nie miałabym ochoty z nimi pracować. Nie narzekam na brak zamówień, a Ci, którym naprawdę zależy na ciekawym projekcie czekają. Bo wiedzą, że to wymaga czasu. A ja wiem, że pracując po nocach i będąc przemęczoną zacznę powielać schematy i wciskać ludziom gotowce. A jeśli ktoś przychodzi do mnie to znaczy, że nie chce gotowców. Dlatego szanuję swój czas i oszczędzam siebie. By mieć siłę na nowe wyzwania. I nikt mi nie wmówi, że „kto pierwszy, ten lepszy”. Nauczyłam się też, że nie muszę zrealizować wszystkich swoich pomysłów. I że czasem rozwój oznacza rezygnację.

Oczywiście człowiek nie rodzi się z taką wiedzą, a i nie każdemu takie podejście odpowiada. Ja przez lata walczyłam ze sobą i z tą czerwoną lampką. Bo przecież tyle jest do zrobienia, bo przecież sto pomysłów na minutę, bo przecież konkurencja nie śpi… Ale z drugiej strony ta cholerna lampka. Potrzebowałam kilku lat, kursów i setek godzin rozmów. Teraz wiem, że te wszystkie „różne, dziwne rzeczy” (drobne warsztaty, filmiki animowane, Akademia Alternatywnej Architektury Krajobrazu, projekty zabawek, konkursiki), którymi zajmowałam się przez lata były potrzebne, bo wiele nas nauczyły, ale teraz chcę skupić się na tym, na czym naprawdę się znam i co robię dobrze. Przez lata miałam poczucie, że jak nie wrzucę na stronę relacji z najnowszych warsztatów to one zginą, przepadną, a z nimi część mnie. Dziś bez żalu ukryłam wszystkie wpisy niezwiązane z projektowaniem placów zabaw. Jeszcze miesiąc temu przyjęłabym każdą propozycję współpracy, niedawno odmówiłam artystce, którą zawsze bardzo ceniłam, bo jej propozycja nie wiązała się profilem działalności, który wybrałam. Bo wierzę, że mniej znaczy więcej. Również w pracy.

Anna Komorowska

pracownia k.