Pod koniec września spędziłam kilka pięknych dni na kursie jogi nad morzem. Był to kurs jogi wg Sivanandy, czyli odmiana jogi w Polsce dość rzadka, ponieważ zdecydowana większość szkół jogi oferuje jogę wg Iyengara (Sivananda i Iyengar byli oboje wybitnymi, XX wiecznymi nauczycielami jogi, każdy z nich opracował swój własny system ćwiczeń – często osoby „chodzące na jogę” niewiele o tym wiedzą, bo ich nauczyciele są ignorantami nie przywiązują wagi do tego, aby przekazywać coś więcej, niż sekwencje ćwiczeń.
Obie „szkoły” najprościej odróżnić od siebie tak – jeśli chodziłaś na zajęcia i były tam paski i klocki, to był Iyengar, a jeśli na początku nauczyciel śpiewał piękne mantry i kolejność asan zawsze była ta sama, to pewnie była to joga wg Sivanandy.
Kurs odbywał się w środku lasu, w ośrodku dla leśników, o nazwie nomen omen Leśnik, który bardzo polecam dla osób, które by chciały zorganizować wypasione warsztaty dla dużej grupy uczestników. Na czas trwania kursu, w głównym, bardzo ładnym (a przyznacie, że to rzadkość – nowoczesna architektura w środku lasu) budynku, uruchomiony został jogiczny sklepik. Sprzedawano w nim różne jogiczne rzeczy, które dla przeciętnego Kowalskiego są kompletnie nieinteresujące. Ja nastomiast zrobiłam w sklepiku pokaźne zakupy, między innymi neti pot (naczynko do oczyszczania nosa) i podczas używania go, pomyślalam że pora na napisanie postu o niszowych biznesach.
Pomyśl ile istnieje mikroświatów, o których istnieniu się nie myśli, jeśli się do nich nie należy! Jogini. Subkultura kibiców. Wędkarze. Fani sklejania modeli samolotów. Miłośnicy fantastyki i gier RPG (to jest gigantyczna i bardzo prężna nisza, a które wiem tylko tyle, że jest gigantyczna i bardzo prężna). Fani praktyk sado maso. Każdy z nas je masło (sorry, weganie!) pije wodę, ale już nie każdy kupi szalik Wisły Kraków, albo skórzany pejcz do nocnych igraszek.
A już naprawdę mało kto ćwiczy jogę kundalini wg. Jogiego Bhajana. Nie robiłam badań statystycznych, ale założę się, że odesetek ćwiczących akurat ten odłam jogi jest w Polsce najmniejszy. Otóż w tej tradycji, wykonuje się asany i praktykuje się medytacje siedząc na … baraniej skórze. Ok, osoby złośliwe mogą zacząć się śmiać, albo dopytywać jak się to ma do ahimsy, czyli jogicznej idei nie krzywdzenia żadnych istot (te barany, z których zdjęto skóry, nie były baranami sojowymi), ale odłożmy te pytania na bok. Po prostu tak jest, że ćwiczy się na skórach. Skóra zwierzęca ma właściwości izolacyjne, których podobno nie ma ani wełna, ani tym bardziej pianka propylenowa, co przy pewnych, zaawansowanych i energetycznych ćwiczeniach ma znaczenie. Joga kundalini jest o wiele bardziej popularna na Zachodzie Europy. Baranie skóry są drogie na Zachodzie Europy. Gdyby kupować skóry na Podhalu i sprzedawać je zachodnim kundalini joginom? Czy jest to pomysł na pierwszy milion? (nota bene jest to pomysł Ani Grabskiej, nauczycielki jogi z Krakowa, która na razie skupia się jednak na byciu nauczycielką, a nie na handlu obwoźnym skórami, z korzyścią dla jej uczniów. Przy okazji chciałam zareklamować jej przepiękną stronę www, z której można się dowiedzieć więcej o same jodze).
Rzadko kupuję gazetę Pierwszy Milion rekomendowaną przez Forbes. A to błąd. To bardzo ciekawy magazyn, w którym przedstawione są różne rodzime biznesy. Co prawda nie wszystkie przykłady to pomysły na milionowe zarobki. Na przykład w jednym z egzemplarzy Pierwszego Miliona znalazłam przykład bardzo fajnego pomysłu na biznes, który raczej powinien pojawić się w kategorii Pierwszy Wacik. Chodzi o firmę HeartBeat, produkującą biżuterię z półfabrykatów muzycznych (kostki gitarowe, kable, struny, potencjometry). Pomysł zacny, ale jak wynika z artykułu, firma może liczyć na miesięczną sprzedaż rzędu 50 produktów, a ich ceny wynoszą od 20 do 100 zł. Plus założycieli jest trójka. Każdy może więc wyliczyć, że nie jest to pomysł, z którego można by się utrzymać. Na razie.
Podobnie rzecz ma się z kwiaciarnią Dirty Rotten Flowers z Los Angeles, sprzedającą zwiędłe bukiety. Ten dość ekscentryczny produkt, made in Hollywood, ma swoich odbiorców. Zwiędły bukiet wysyłamy ex-kochankowi, szefowi agencji castingowej, która nas nie wybrała do roli (w Hollywood jak znalazł), albo teściowej. Koszt – 33 dolary. Odpowiedź na pytanie, po co kupować taki bukiet, skoro można go zrobić samemu, uważam za kluczowe do zrozumienia jak funkcjonuje świat – w kontekście biznesu. Ludzie w dużej mierze nie kupują fizycznych przedmiotów. Kupują ich niematerialną otoczkę. Kwiaty znalezione na śmietniku jej nie mają. Kwiaty kupione od Dirty Rotten Flowers już tak.
Czujesz bluesa?
Podobnie jest ze skórami dla francuskich kundalini joginów. Na jednej skórze zarobić można pewnie od 100 do 150 złotych (mam na myśli nie dochód, ale zysk, czyli dochód minus koszty). Brytyjski jogin mając do wyboru szukanie tanich skór na eBayu (są takie), a kupienie skóry od koleżanki joginki z Polski, która na dodatek owinie je w papier z znakiem OM, a na stronie napisze inspirująco o swojej misji, prawdopodobnie zdecyduje się na to drugie. Szczególnie jeśli spotka ją na corocznym festiwalu jogi kundalini. Dlaczego? Ludzie nie kupują jedynie fizycznych przedmiotów. Kupują ich niematerialną otoczkę.
Jakiś czas temu nawiązały ze mną kontakt twórczynie marki Mamalaba. Mamalaba to sukienki porodowe. Uszyte specjalnie z myślą o tym wyjątkowym dniu. Bardzo ładnie zaprojektowane. Oczywiście można rodzić w starym Tshircie, w sukience z second handu albo w najtańszej sukience z HM, tak aby było wygodnie. A potem ją wyrzucić. A można też, zakładają założycielki, kupić coś specjalnego, czuć się wyjątkowo, być może sukienkę uprać i zachować. Są kobiety, z którymi taki pomysł rezonuje. Ale warto mieć na uwadze, że jest to procent lub może nawet promil wszystkich kobiet.
Mogłabym długo jeszcze snuć różne przykłady, ale zakładam, że czytasz ten post nie dla przyjemności surfowania ze mną po różnych przykładach twórczych pomysłów na życie, ale dla konkretnych porad, co zrobić, jeśli się ma pomysł na niszowy biznes i jak się uchronić przed wacikowością. Przychodzi mi do głowy 5 punktów:
- Dobrze samemu być członkiem danej niszy lub mniejszości. Miałam kiedyś pomysł na portal dla alergików. Wpadłam na niego ponieważ dobrze znam temat „pod podszewki”. Natomiast nigdy nie podjęłabym się tworzenia czegoś dla kobiet XXL. Chociaż uważam, że to ciekawa nisza. Na przykład odkryłam jakiś czas temu stronę niejakiej Crystal Cave i uważam, że jest boska.
- Dobrze, jeśli nasza nisza lub mniejszość jest jakoś zorganizowana, gdzieś się spotyka – online lub offline… Alergicy chodzą do alergologów i tam można reklamować produkty dla nich przeznaczone, ale nie ma pikników dla alergików, dedykowanych rave’ów, ani konwentów. Tak samo z kobietami, które mogłyby chcieć sukienkę porodową. No chyba, że weźmiemy pod uwagę szkoły rodzenia i blogi parentingowe.
- Dobrze, jeśli mamy coś do zaoferowania, czego do tej pory nie było, albo niematerialna wartość dodana, którą oferujemy, jest większa niż u konkurencji. Do tej pory w Polsce nie było firmy szyjącej sukienki porodowe. Podobnie rzecz ma się z Dirty Rotten Flowers – czasem ma się ochotę wysłać komuś trochę złej energii. (to jest na czerwono, żeby osoby czytające newsletter z 6.10.2015 to zauważyły) Zmaterializować swój gniew lub żal. Wysyłanie głowy konia jest zbyt mocne, a zwykłe posłanie groźnej miny, za słabe. Kwiaty od DRF wypełniają lukę pomiędzy jedną, a drugą skrajnością w dość innowacyjny sposób. Jasne nie każdemu się musi podobać! I to nas prowadzi do kolejnego punktu.
- Dobrze jest mieć świadomość, że kierujemy swój przekaz i swoje produkty do PROMILA ludzkości i nie przejmować się, jeśli Kowalski nic od nas nie kupi i odejdzie stukając się w czoło.
- A najlepiej jest mieć markę „magnes-rakietę”. Tzn. mieć coś takiego w swojej marce, co przyciąga uwagę i coś co ciągnie w górę. To nie musi być wszystko od A do Z, czyli nazwa/logo/grafika na stronie/teksty/manifest/claim/opisy i co tam jeszcze można podciągnąć pod brand, czasem starczy tylko jeden, dwa elementy i magia się dzieje. Magnes. Rakieta. Na pewno znasz to uczucie, że czasem sama nazwa sugeruje, że coś jest fajniejsze, niż coś innego. Na przykład studio graficzne Fajne Chłopaki już na starcie robi inne wrażenie niż Studio Graficzne Art-graf, co nie? Albo nazwa metody „design thinking”. Brzmi tak, że aż się chce zgłębić temat. Słowa/kształty są zawsze formą energii. Jest taka energia, która elektryzuje, a jest też taka, która jest neutralna, ani ziębi, ani grzeje. I takiej należy unikać, chociaż sprawia wrażenie bezpiecznej, wyważonej i profesjonalnej… Ale to już temat na inny artykuł. W każdym razie niszowemu pomysłowi bez mocnej marki grozi to, że utknie w jaskini, za mało osób się o nim dowie i zwiędnie, jak kwiat, któremu zabrakło wody i tlenu.
Dobra, a teraz przyznaj się – posłałabyś komuś bukiet zwiędłych kwiatów? Czy może uważasz, że to super głupi pomysł? A kupiłabyś sukienkę porodową? A może jesteś polską Crystal Cave? To wyjdź z jaskini (nomen omen: cave) i załóż taki fajny biznes dla kobiet XXL! A może coś takiego już istnieje?
Zwiędły bukiet dla tych, których ma się ochotę ugryźć. Szkoda zębów.
Chyba, że są to mleczaki 😉
Ja rodziłam w pięknej czarnej kiecce na ramiączkach. Do tej pory ją mam więc pomysł sukienki porodowej do mnie przemawia. Choć ten temat mam już raczej za sobą 🙂
fajna nazwa, czyli coś jak “Przetwory według przepisu Cioci Zającowej” ? 🙂 😉
Ten artykuł przypomniał mi z kolei moje refleksje po tym, jak wczoraj trafiłam na stronę “PCOS Diva” http://pcosdiva.com/, czyli stronę pani, która jest coachem zdrowia i specjalizuje się w pracy z kobietami zmagającymi się właśnie z PCOS (czyli zespołem policystycznych jajników). Przedzierając się przez jej stronę, rozbudowaną ofertę i imponujący content (PCOS wpływa niestety na bardzo wiele aspektów życia, m.in. płodność, nadwagę, insulinooporność, wygląd skóry i włosów, co daje szeroki pole do tworzenia contentu) pomyślałam pół-żartem pół-serio, że PCOS przy odpowiednim PR-ze (a jakże!) mógłby stać się nową celiakią. Która to z kolei jest dla mnie arcyciekawym przykładem tego, jak niszowa choroba (cierpi na nią jakiś 1-2% populacji – chyba, że ktoś ma jakieś inne dane, nie upieram się) stała się swego rodzaju modą i stylem życia. A przy okazji – trampoliną dla licznych, bezglutenowych biznesów na całym świecie, począwszy od producentów żywności, kucharzy, przez coachów po autorów książek. Chętnie dowiedziałabym się kiedyś, jak to z tą celiakią naprawdę było i co spowodowało jej zawrotną karierę.
A wracając do początku, to kobiet cierpiących na PCOS jest chyba więcej niż nietolerujących glutenu (w tym pisząca te słowa), więc jeśli któraś z pań (coachów, dietetyków) wybierze sobie taką niszę, to ja proszę o kontakt. 🙂
Ciekawe. Moim zdaniem karierę nie tyle zrobiła celiaklia, co gluten. Już samo słowo brzmi okropnie, glutowato. Nie wiem, czy po angielsku też ma się takie kleiste, nieprzyjemne skojarzenia…Zapotrzebowanie na jakiegoś wroga w narodzie jest. Mięso i cukier już się opatrzyły, pora na coś nowego. Nowy wróg to świeży zastrzyk – porad, rewolucji kuchennych, nowy temat do rozmów i nowa nadzieja. Myślę, że ta sprawa z glutenem ma związek z ogólnoludzkim deficytem nadziei. Co nas uratuje jeśli nie seks, pytała Jenny Holzer w jednej ze swoich artystycznych prac. Co nas uratuje jeśli nie bezglutenowy chleb? Z glutenem jest o wiele łatwiej walczyć niż ze smogiem, terroryzmem, czy też z bezkresnym poczuciem życiowej beznadziei.
Z PCOS do tego myk polega na tym, że u bardzo wielu kobiet się go diagnozuje jak nie wiadomo co innego mogłoby im być. Mam 3 znajome ze zdiagnozowanym PCOS przy czym jedna faktycznie to ma, u innej była to niedoczynność tarczycy, którą w badaniach maskowały hormony podawane jej na leczenie PCOS właśnie, a trzecia nadal nie wie co ma, ale wie, że to na pewno nie to 😉
Więc nisza większa niż na gluten, dobry pomysł!
Gdzieś czytałam (i trudno mi powiedzieć na ile jest to zgodne z prawdą), że z glutenem chodzi o to, że dużo ludzi ma alergię na pestycydy czy inne środki chwastobójcze, które stosuje się podczas uprawy pszenicy – ale łatwiej jest winić pszenicę niż tropić chemię
Hmm. Pytanie jest tylko takie, czy ludzie naprawdę nie tolerują pszenicy tudzież chemii, którą jest spryskana, czy tylko sobie to wkręcają. Pewnie i to i to.
Część sobie wkręca, bo od glutenu tyle nie zależy i nie mamy go w Europie takiego nadmiaru. W USA jest wręcz dodawany do pieczywa, a nadmiar czegokolwiek zawsze jest zły. Więc tam mogą i sobie wprowadzać tę modę. Poza tym gluten jest niegroźny, a może być również potrzebny. Im więcej czytam o tym co szkodzi, a co pomaga utwierdzam się w jednym przekonaniu: wszystkiego z umiarem i po trochu. Przesada w żadną ze stron nie jest wskazana.
A alergia z pestycydami ma tyle wspólnego, że czasem chemia może uwrażliwić, ale jak ma się na coś ostrą alergię, to nic nie pomoże. Rozśmieszyła mnie pani, która jak usłyszała że mam alergię na jabłka, to od razu rzuciła odpowiedzią: “ale moje jabłka są niepryskane”. A co ma jedno do drugiego? Mam alergię na białko w jabłkach nie na pestycydy, zwłaszcza nowych odmian i nie ważne ile kto tam czego dosypie. Nietolerancja na chemię to inna para kaloszy.
Co do POCT: lekarze jak nie wiedzą co zrobić z nietypowymi jajnikami, to lubią to właśnie wciskać. Ja miałam podejrzenie, koleżanka wręcz leczyła się hormonalnie wiele lat, aż w końcu ktoś ją zapytał o pochodzenie i wyszło, że jej objawy są zupełnie normalne, a problemy typowo kobiece mają inne podłoże.
I jeszcze jedno, tym razem w temacie wysyłania złej energii. Jeśli nie przekonują was kwiaty, to polecam ten projekt: https://shipyourenemiesglitter.com/. Ich dział FAQ jest cudownym przykładem, jak ze “złej” energii można zrobić prawdziwy love-brand. 😀
genialna ta strona;)
Love those guys:)))))
Jestem pod wrażeniem, z CZEGO można zrobić biznes 🙂 Trzeba przyznać, że mają swój styl, albo ich “kupujesz”, albo nie (i za to duży +)
Dziękuję Ci za te słowa… Dodałaś wisienkę na torcie wiary w mój niszowy biznes 🙂
Sukienka porodowa ze mną zarezonowała! Rozczarowałam się jednak, że kolorystyka tych oferowanych przez sklep jest tylko biało-różowa… ale pomysł nadal mi się podoba.
Zuza, a jakie kolory by Ci pasowały?
Moje koleżanki z byłej pracy chciały kiedyś posłać szefowi kupę w słoiku. Kiedyś, wyjątkowo zmęczone pracą, zaczęłyśmy rozważać szczegóły całej tej operacji, problemy z wykonaniem, zapakowaniem i smrodem w całym biurze… Może gdyby ktoś nas w tym wyręczył, akcja doszłaby do skutku? Zatem trzy klientki na ów biznes są.
Nie będę pytała, gdzie pracowałaś…
Z tymi sukienkami, to super pomysł, czuć się kobieco, pięknie, seksownie w takim momencie?- A co! To najważniejszy moment w życiu kobiety, zbyt ważny, żeby spędzić go w koszulinie czy szpitalnym ubranku. Gratuluje pomysłu 🙂 Pozdrawiam wszystkie fajne kobitki.
@Alicja, biznes z kupą też już jest!
http://thebullshitbusters.com/bullshit-busters-free-tools/send-some-anonymous-bullshit/
W Polsce jednak śmierdząca zemsta się nie przyjęła. Po szumnej zapowiedzi serwisu krowiplacek.pl nadal cisza, także lokalnej konkurencji nie ma, a żeby ściągać ze Stanów taki towar to jednak trzeba być freakiem. I tym sposobem kolejny pomysł na “biznes” stoi otworem 😉
Haha! 😀 Sprzedawanie skór z podhala to chyba jedna z pierwszych rzeczy o której pomyślałam chodząc po bazarku na europejskim festiwalu jogi. Myślę, że dobrze przyjęłyby się zdrowe ciasteczka, które można podgryźć w chwilach zwątpienia i zmęczenia poranną ostrą zupą z bananami 😛
Alina, wystarczy do porannej zupy dorzucić kawałki bananów wtedy da się zjeść 🙂 pozdrawiam
Jeśli już jesteśmy w temacie energii, to sprawa jest złożona. Bo i owszem, możemy wysłać komuś garść złej energii w postaci czegoś zmaterializowanego (jak wspomniana głowa konia, czy zwiędnięty bukiet), albo w postaci niezmaterializowanej, jak np myśli.
Jest też druga strona medalu – my też możemy taką złą energię wchłonąć nie wiedząc nawet kiedy! Czy zdajecie sobie sprawę, że stare przedmioty albo wysuszone kwiaty wpływają osłabiająco na waszą energię? Nie mówiąc już o ludziach-wampirach energetycznych, z którymi przebywanie w tym samym pokoju, czy w windzie, jest dla nas bardzo szkodliwe. Na szczęście można nauczyć się, jak nie być emocjonalną gąbką ( http://www.kobiecasila.pl/2015/10/czy-jestes-emocjonalna-gabka/ ).
Dlatego pomysł z porodowymi sukienkami mi się podoba, aczkolwiek nie wyobrażam sobie, żeby ktoś mógł utrzymać się ze sprzedaży takich sukienek. Traktowałabym to bardziej jako element wzmacniający markę. Przypomina mi się teraz projekt fotograficzny Dominiki, która robiła zdjęcia podczas porodów i miała całą serię koszul sfotografowanych tuż po porodzie.
Pomysł z bukietem przemawia do mojej wyobraźni. Taki destrukt, który otrzymuje drugie życie, a negatywna energia wraca do tego, kto ją pierwszy posłał (podły-szef, ex-kochanek).
Ja lubię jak się wymienia energia, choć częściej jestem świadkiem jak się multiplikuje coś dobrego. Sama prowadzę, jak wiesz, niszowy (ale nie-wacikowy) biznes. Zasadza się na relacji osobistej i dobrym kontakcie. Nie da się go ani na siłę przyspieszyć, ani rozwijać ponad miarę. Lubię to tempo i tą ludzką miarę, którą ogarniam swoją wyobraźnią i sercem. Lubię niszowość tego co robię, choć dedykuję to w sposób otwarty do wielu, różnych ludzi z różnych środowisk. Jednak sztuka (ta oglądana i ta malowana) ma coś takiego w sobie, że sama tworzy pewną “selekcję”. Do Iluminatornii generalnie trafiają ludzie fantastyczni, którzy są także dla siebie nawzajem prezentem.
Koszule porodowe do mnie przemawiają, ale tak, jak Ola, mam ten etap raczej za sobą (chociaż: nigdy nie mów nigdy 😛 ). Zwiędłe kwiatki przemawiały do mnie jeszcze z pięć lat temu – dzisiaj szkoda by mi było kasy na kwiatki i energii na zamawianie. Jak ktoś mnie nie lubi albo nie chce ze mną pracować, to nie mój problem. Nie jestem wadowicką kremówką, żeby mnie wszyscy lubili 🙂
Biznes, który prowadzę świetnie pasuje do pkt. 3 Twojej listy, Agato. W moim mieście jest sporo logopedów. I każdy, który ma własną działalność ma coś, czego mnie brakuje – własny gabinet. Nie byłoby mnie nawet stać na wynajęcie czegokolwiek, nie mówiąc o urządzaniu gabinetu w swoim domu. Ale przekułam to w swój sukces – pracuję u pacjenta, dojeżdżam, można powiedzieć, że podaję potrzebną usługę na tacy 🙂 Pomysłem trafiłam w dziesiątkę 🙂
Agato, tym wpisem rozwiałaś moje wątpliwości, czy metoda Iyengara jest dla mnie – nie jest!
Ale przechodząc do meritum: lęk przed niszą dostrzegam u wielu małych, początkujących biznesów. Czasem już po pierwszej wymianie zdań wyczuwam, że co innego gra im w duszy niż oferują na stronie. Skierowanie usług do ścisłego grona odbiorców postrzegane jest jako ograniczanie i zaprzepaszczenie szansy na większe dochody. A bywa zupełnie odwrotnie, tylko trzeba dobrze rozeznać rynek i potrzeby konkretnych odbiorców.
Jestem zaszczycona mogąc być polecona tutaj na stronie Latającej Szkoły <3
Agato, muszę wspomnieć że moja strona http://www.SutraSerca.pl nie powstałaby gdyby nie staż i nauka w Latającej Szkole. To dzięki Tobie nauczyłam się robić strony na wordpressie.
Pozdrawiam wszystkie kobiety z niszowych biznesów!
Świetny wpis z ciekawymi przykładami niszowych biznesów! Rzeczywiście najwięcej uwagi przyciąga pomysł nie tyle ekscentryczny, co dyskusyjny… Czy powinno się komuś w ogóle przesyłać negatywną energię? Choćby w postaci niewinnego, obrendownego bukietu zwiędłych kwiatów? A może ten profesjonalnie podany uschnięty bukiet spodoba się odbiorcy i stanie się początkiem pogodzenia?