Cześć,nazywam się Agata Dutkowska i stworzyłam Latającą Szkołę, bo uważam, że robienie czegoś, co się kocha i co wnosi w świat pozytywną jakość, to najlepszy pomysł na życie. Jedną z dróg do takiego życia, jest prowadzenie własnego biznesu, w którym jest się sobie samemu szefem, sterem i okrętem.
To nie jest moje oficjalne bio, tylko parę słów od serca. Moje oficjalne bio znajdziesz tu.
Ponieważ mieszkam w Polsce, codziennie widzę, czuję i doświadczam, że jest tu szczególnie trudno prowadzić własny biznes. A prowadzenie biznesu, który jest niekonwencjonalny, niszowy, kreatywny i robiony z sercem na dłoni, to jeszcze większe wyzwanie.
Latająca Szkoła jest i cały czas staje się – bo jej prowadzenie to dla mnie ciągły, żywy proces nauki – częściowym remedium na te bolączki. Szukam, testuję, sprawdzam, badam – jakie są dobre praktyki w zakresie prowadzenia małego biznesu, co sprawić, żeby promować siebie skutecznie i nie stracić duszy. Jak tworzyć wysoką jakość bez wielkiego kapitału na start i bez dotacji.
Wierzę w siłę kolektywnych procesów twórczych, w moc sieci, empatii, w solidarność, w fair play. Uważam, że po latach prób i błędów „złamałam kod” i znalazłam przepis na to, jak działać. I tym chcę się dzielić, w obu działkach szkoły – non-profitowej (Latające Kręgi, artykuły) i zarabiającej (3 miesięczna Szkoła, warsztaty). Przepis to jedno, ale zaangażowanie własne, praca, cierpliwość i zapał osoby, która chce skorzystać z mojego doświadczenia jest absolutnie niezbędne. Niestety nie jestem dobrą wróżką, która pomaga innym pstrykając palcami.
Zanim założyłam Szkołę pracowałam przez kilka lat jako alternatywna przewodniczka miejska. Próbowałam prowadzić w Krakowie z dwójką kolegów firmę przewodnicką. Nasze pojęcie o marketingu było zerowe i biznes upadł. Poza tym wydawało się nam, że jesteśmy tacy wspaniali, że nie musimy zniżać do posiadania czegoś takiego jak strategia marketingowa… Bardzo to mi się wydaje zabawne z perspektywy czasu.
Przez wiele lat utrzymywałam się z pracy jako trenerka wolny strzelec. Skończyłam szkołę dla międzynarodowych trenerów przy fundacji Roberta Boscha. Prowadziłam warsztaty z zarządzania projektami w Gruzji albo o gender we wschodniej Turcji. Stawki dla międzynarodowych trenerów są przyzwoite, więc nie stawałam do walki o rodzime etaty w branżach, które mnie interesowały.
Skończyłam dwa kierunki studiów (socjologia, UJ + intermedia, ASP), znam cztery języki, ale gdybym chciała znaleźć w Polsce przyzwoitą i dobrze płatną pracę na etacie musiałabym pokonać setkę równie wykwalifikowanych kandydatów i stanąć na głowie. Na głowie wolę stawać na zajęciach jogi. Nigdy nie pracowałam na etacie.
Nie dostałam dotacji na Latającą Szkołę, nie utrzymuję się z najmu kamienicy, nie mam bogatych rodziców.
Wszystko co wiem na temat prowadzenia biznesu albo podpatrzyłam (całą zimę 2011/12 spędziłam w internecie, śledząc strony Danielle Laporte, Marie Forleo i setek innych – z resztą do dziś to robię) i sprawdziłam na sobie, albo wymyśliłam i sprawdziłam na sobie, albo sprawdziłam czy i jak działa u innych. To się nazywa fachowo “learning on the fly“, więc pasuje nawet do nazwy szkoły.
W 2013 roku ukończyłam Embodied Practitioner Certification Program w Kalifornii. Trzy zjazdy, sporo nauki i pracy pomiędzy zjazdami, ale była to najlepsza szkoła, w jakiej uczestniczyłam. Uczyłam się od uczniów Kena Wilbera – integralnego podejścia do biznesu i projektów i łączenia działań aktywistycznych z rozwojem osobistym.
Kalifornia moja miłość. Uważam, że Kalifornia jest dla dzisiejszego świata tym, czym Ateny były dla świata starożytnego. Moim marzeniem, które natychmiast zaczęłam wcielać w życie, jak się pojawiło, jest stworzenie programu wyjazdów studyjnych dla kobiet z Polski do Kalifornii. (Poczytaj o nim na moim podróżniczym blogu). Moim drugim marzeniem jest napisanie książki o Kalifornii – o gorączce złota, o psychodelicznym San Francisco, o beatnikach, o Dolinie Krzemowej, o ruchu slow food, o winie, o Czarnych Panterach, o Czesławie Miłoszu w Berkeley, o ruchu Occupy, o buddyźmie i hip hopie.
Mam słabość do książek. Jestem fanką, aczkolwiek nie fanatyczką zdrowego jedzenia. Dzień bez tańczenia po pokoju to dzień stracony. Bardzo lubię jak mnie coś rozśmiesza do łez. Najlepiej wychodzi to Eddiemu Izzardowi, ekipie Monty Pythona i niemieckiemu felietoniście Maxowi Goldowi. On jest niebezpieczny, nie polecam czytać go w pociągach i samolotach. Konwulsyjny atak śmiechu i cała uwaga skupiona na nas – gwarantowane.
Lubię się też śmiać z samej siebie. Kiedyś byłam o wiele bardziej pospinaną osobą i wiele czasu zajmowało mi obawianie się, co pomyślą o mnie inni. Byłam też o wiele bardziej krytyczna w stosunku do ludzi, niż dziś. Dużo pracowałam, mało odpoczywałam. Dziś udaje mi się zachować dobre proporcje.
W pracy spędzam dużo czasu z kobietami, ale prywatnie wolę siedzieć z moimi kolegami przy piwie i rozmawiać o polityce XX wieku, niż o ciuchach i cieniach do oczu. Ale lubię i ciuchy i cienie. Najlepsze cienie moim zdaniem robi firma MAC.