źródło zdjęcia

 

NIEKOŃCZĄCA SIĘ OPOWIEŚĆ

 Pierwszy wieczór listopada 1985 roku zasypiał w ramionach zimnej, jesiennej nocy gdy w programie pierwszym Telewizji Polskiej zakończyła się właśnie emisja ekranizacji „Nędzników” Wiktora Hugo. Miałam 11 lat, siedziałam po turecku w nowiutkim, obrotowym fotelu, zwanym lotniczym, ustawionym tuż przed czarno-białym telewizorem i czułam każdą komórką, nie tylko własnego, dziecięcego jeszcze ciała, ale chyba również rzeczonego, obrotowego fotela, oto w zakończonym właśnie filmie objawiło się moje przeznaczenie: zapragnęłam napisać powieść równie wielką i przejmującą co „Nędznicy”!

Nie było na co czekać. W domu miałam akurat jeden, zużyty nieco zeszyt w kratkę i jeden piszący długopis w kolorze zbliżonym do rubinowego. Siedząc na owym lotniczym fotelu i trzymając zeszyt za kolanach, jeszcze tego samego wieczoru, rozpoczęłam pisać dzieło, które miało w przyszłości przyćmić opowieść o dzielnym Jeanie Vajeanie. Dzieło nosiło tytuł „Michał i Margareta”. Jego akcja rozpoczynała się w roku 1964, w jednej z podłódzkich gmin. Dlaczego akurat tam? Za długo by wyjaśniać. W każdym razie moja znajomość rzeczywistości polskiej wsi lat 60. pozostawiała wiele do życzenia. Ojciec głównego bohatera posiadał wówczas samochód marki Toyota, a sam główny bohater wkrótce został komendantem warszawskiej milicji i zwalczał mafię narkotykową w stolicy. Ostatni wątek był pokłosiem popularnego wówczas kryminalnego, włoskiego serialu „Ośmiornica” , nie mniej moje dzieło zawierało także w sobie elementy innych telewizyjnych hitów jak choćby serialu „Ja, Klaudiusz”, czy „Powrót do Edenu”. Rozpoczęta 1 listopada 1985 roku powieść, z czasem przerodziła się w sagę, w której gościnnie wystąpił choćby George Michael, Bryan Adams czy Whitney Houston. (Nadałam bowiem akcji niewiarygodny wręcz rozmach! ;-))

Pisałam ją przez resztę podstawówki, całe liceum, studia, a rok temu, pewna przemiła Pani Fotografik z Krakowa zrobiła próbne zdjęcia do próby publikacji pewnego fragmentu owej niekończącej się sagi, która do dziś nie doczekała się tytułu. Zdjęcia przedstawiały ciasta skandynawskie – tu muszę wyjaśnić, że potomkowie bohaterów w podłódzkiej gminy rozjechali się po świecie i jedna z wnuczek naczelnika od Toyoty, trafiła akurat do Danii.

Choć miałam całkiem inne plany na życie (najpierw chciałam zostać archeologiem, potem krótko piosenkarką, potem dziennikarką, potem ilustratorką książek, a ostatecznie kończę właśnie doktorat z prawa) żyję dziś z pisania.

W czterdzieste urodziny miałam za sobą czterdzieści mniejszych, większych i bardzo dużych publikacji książkowych. No i do tego setki artykułów prasowych. Nim jednak przyszedł czas na taki bilans doświadczyłam zarówno bezrobocia, jak i pracy w miejscach, od których przysięgłam sobie trzymać się z daleka, a były nim i znienawidzone przeze mnie urzędy. Dokładnie 10 lat temu, tuż po moich 30 urodzinach, postanowiłam wziąć udział w konkursie na dziennik ogłoszonym, przez miesięcznik „Zwierciadło”. W dzienniku tym, którego tytuł brzmiał: „Czekoladki z adwokatem”, opisałam jak to będąc młodą prawniczką, marzącą o życiu na prowincji, bezskutecznie poszukiwałam zatrudnienia. Mój dziennik nie był jednak obrazem martyrologii, ale humorystycznym opisem średnio humorystycznej rzeczywistości polskiego rynku pracy. Nie długo po jego wysłaniu zadzwoniła moja komórka, a miły męski głos, który się w niej odezwał zapewniał, że należy do Tomasza Jastruna. Pan Jastrun, będący członkiem jury, dzwonił by mi powiedzieć, że dziennik nie kwalifikuje się do konkursu bo jest… gotową powieścią, którą świetnie się czyta i z którą trzeba iść do jakiegoś wydawnictwa. Fakt, że dziennik odpadł w przedbiegach zupełnie mnie nie zasmucił. Postanowiłam nie czekać tylko iść za radą fachowca i zacząć pukać do drzwi wydawnictw. Ale nie z dziennikiem, tylko… bajkami o dzieciństwie wielkich ludzi, które zalegały na twardym dysku mojego komputera.

Nim jednak zaczęłam pukać do drzwi wydawców, nieoczekiwanie otrzymałam ogólnopolską nagrodę dziennikarską, za artykuły, które pisałam bardziej dla przyjemności niż dochodów, a które okazały się warte krajowego wyróżnienia. Kupiłam zeszyt, wypisałam w nim wszystkie namiary wszystkich wydawnictw dla dzieci, jakie znalazłam w Internecie i dałam sobie pięć lat na znalezienie kogoś, kto wyda moje bajki.

Był listopad roku 2004, trzy lata później „Bajkowe biografie” mojego pióra były już w księgarniach, a sześć lat później „Wielkie małe kobietki” trafiły na listę książek „które powinna przeczytać każda dziewczyn(k)a” tygodnika „Wysokie Obcasy”. Moja pasja nieoczekiwanie przerodziła się w moją pracę i choć praca będąca pasją, dokładnie tak, jak każda inna, nie jest pozbawiona problemów, to problemy te mają jednak zupełnie inny ciężar. Dziś myślę o swoim wydawnictwie, wydającym książeczki dla dzieci, ja kich nie ma nigdzie na świecie i o napisaniu książki o tym, jak zostałam pisarką wbrew wszystkim przeciwnościom.
I wbrew przestrogom moich polonistów, którzy kazali trzymać mi się z dala od pisania, bo to ostatnia rzecz, do której się nadaję.

Aleksandra Polewska