Jak wam opowiedzieć o wyprawie do Berlina?

Chyba muszę zrobić to bardzo osobiście i powiedzieć nie tyle co zobaczyłam, tylko co się we mnie zadziało.

Mały wstęp. Trafiłam na FemmeQ dzięki Sarze. To znaczy chyba sama znalazłam stronę. Już nie pamiętam. Ale Sara też wiedziała o tej konferencji. I powiedziała, że jedzie. A ja … Ja w pierwszej chwil poczułam trzy rzeczy. Impuls „wow” (wow, ale fajne, muszę tam być), impuls „yyy” (yyy, ale mi dziwnie z tym, że to takie PODOBNE do tego co ja robię… padłam ofiarą takiego syndromu, który ma wiele kobiet, jeśli ktoś robi coś bardzo pokrewnego, to ulegamy iluzji, że okupuje „naszą przestrzeń”, więc lepiej … udawać, że się go nie widzi. Bo konfrontacja z emocjami wynikającymi z tego podobieństwa jest po prostu bardzo trudna) oraz impulsem „aua”. Aua, ale to drogie! Przesada!

Konferencja kosztowała wpierw 750 euro. Uznałam, że jest to suma bardzo wysoka, nawet jak na niemieckie warunki. I że ja po prostu tyle nie zapłacę.

Ale potem nastąpił zwrot akcji. Cena biletu spadła (organizatorki dostały ostry feedback i wzięły go sobie do serca), Sara powiedziała, że muszę jechać, a ja się jej posłuchałam jak pani matki.

Okazało się, że PKP oferuje szalone promocje na pociąg „Berlin Warszawa” i klasa pierwsza tańsza jest od klasy drugiej. Pojechałam w związku z tym pierwszy raz w życiu pierwszą klasą, rozkoszując się tak zwanym „dodatkowym miejscem na nogi”. W pociągu za to nie było wifi. Nie można mieć wszystkiego.

FemmeQ to tajemnicze słowo, wymyślone przez twórczynie konferencji. Tak jak IQ opisuje inteligencję, FemmeQ odnosi się do jakości, którą po angielsku nazwać można „deep feminine” – specyficznej inteligencji, bazującej na empatii, intuicji, słuchaniu i „włączaniu” (inkluzywności). Jak widać, język polski natychmiast lekko się buntuje,  kiedy próbuję opisać te jakości. „Wierzymy, że te jakości mogą zmienić świat” napisały organizatorki w broszurze, którą rozdano na wejściu.

Jednym słowem – bardzo to zbieżne z tym co ja czuję/myślę/mówię.

Krótki rzut okiem na miejsce – galeria sztuki w Berlin Mitte. Prace Cindy Sherman na ścianach. Przystojni kelnerzy w barze. Scena udekorowana kwiatami. Dyfuzory z olejkami eterycznymi (kradnę ten pomysł na kolejny Zlot Latającej Szkoły). W toalecie praca video Pippilotti Rist – kamera schowana w muszli klozetowej, monitor na ścianie. Dla jasności – tylko sikający ogląda transmisję swojego sikania. „Co za okropna praca!”, „ale to zabawne” – takie zdania padają w kolejce do ubikacji.

Ciekawy kontekst. Sztuka przypomina mi moje poprzednie wcielenie – do 2012 roku była w moim życiu bardzo ważna. Rozpoczęłam nawet studia doktoranckie na Uniwersytecie Artystycznym w Poznaniu. I je przerwałam w 2013. Znam dokonania Cindy Sherman. Jej prace to jak głos z innego świata, który oddaliłam od siebie, a teraz miękko wraca on do mnie i scala się w jedną całość z innymi tematami, które mnie dziś zajmują. Miękko, bo kiedyś obie Agaty – ta z ASP i z Latającej Szkoły nie mogły się dogadać. I jedna musiała zejść z pola, schować się, zahibernować, aby zrobić miejsce dla drugiej.

Wróćmy do przestrzeni galerii. Jest duża, ma dużo różnych zakątków. W głównym pomieszczeniu – krzesła i scena. Na scenie – kobiety rakiety. Nominowana trzy razy do pokojowego Nobla Scilla Elworthy, czarna aktorka Chipo Chung, odtwórczyni roli Marii Magdaleny, pierwsza kobieta parlamentarzystka z Indii, rektor uniwersytetu, dr Meenakshi Gopinath. Dobrze, że nie doczytałam ich biogramów przed konferencją, bo poczułabym się onieśmielona zagadując je w kolejce po kawę.

Początek wypadł jednak blado. Na scenę wchodzą dwie z organizatorek. Czytają z kartek. Nie działają mikrofony, trwa to dobrych parę minut. Włącza mi się natychmiast oceniający, krytyczny głos w głowie. Ale jak to! Na Zlocie Latającej Szkoły żadna z kobiet występujących nie dukała swojego przekazu z kartki. Co to za poziom! I to za cenę biletu wynoszącą ponad 500 euro! Ale po chwili dzieje się coś, co mnie ścina z nóg. Na ekranie pojawia się króciutki, wiralowy filmik „Today I rise”, który można znaleźć na Vimeo. Jest piękny. Mówi o sile kobiecości. O wyjściu z mroku zranienia do pełnego blasku i ofiarowania światu, tego czego jest głodny – kobiecej mądrości, miłości, mocy (cytuję tutaj przy okazji hasło Tanny Jakubowicz Mount – patrz wywiad w Mieście Kobiet). Kiedyś podlinkowałam ten film w moim newsletterze. Potem dostawałam tygodniami maile z prośbą o przypomnienie „co to był za filmik, ten przepiękny”. No i najważniejsze. Ten sam filmik puściłam na początku Zlotu Latającej Szkoły w Krakowie, w styczniu 2016 roku.

Jesteśmy siostrami, pomyślałam. Pal licho te kartki. Chodzi nam o to samo. I o tym właśnie mówi film.

Dziękujemy Agacie, która zmontowała ten film – padają słowa ze sceny. Druga Agata? W Niemczech? Tutaj nikt poniżej 90 roku życia nie ma na imię Agata! Rozglądam się, aby zidentyfikować autorkę i skorzystać z możliwości poznania jej osobiście w przerwie. Agata jest mniej więcej w moim wieku. Ma korzenie w Polsce, urodziła się w Szczecinie. Opowiadam jej o Zlocie.  Jest poruszona, że jej filmik poruszył 250 kobiet zgromadzonych w Muzeum Manggha. Strzelamy sobie na pamiątkę selfie, pojawia się pomysł na kolaborację w przyszłości.

Kilka słów o programie. Bardzo ciężko mi go sobie teraz przypomnieć  i zrelacjonować linearnie. Ok, były wystąpienia ze sceny. Były warsztaty – na zawieszce z imieniem (moja była z imieniem i nazwiskiem, bo  – już wiesz – była na sali jeszcze jedna Agata…) była z tyłu kolorowa kropka, u mnie żółta, która kierowała nas na poszczególne warsztaty. Zawieszki były z papieru, ręcznie wypisane i Wewnętrzny Krytyk zauważył, że za tą cenę zawieszki mogły być odrobinę bardziej eleganckie.

Ze sceny padały płomienne słowa. Wiadomo, że jak pada bardzo dużo zdań, to niektóre z nich są jak strzały, które trafiają nas prosto w serce i zaczynają w nim drążyć tajemne kanały. I zapisujemy je, aby to słodkie drążenie trwało dłużej.

Tak w skrócie (bo już możesz się irytować, w stylu „ale o co kurna chodziło tym kobietom”), organizatorki są osobami głęboko zaangażowanymi w sprawy tego świata – od ekonomii, przez geopolitykę po alternatywne społeczności i ochronę środowiska. Mówią o sobie tak:

(oddam im głos, bo chyba tak będzie lepiej, a potem napisze o tym wszystkim od siebie)

We believe that in these challenging times we are all called upon to take responsibility. What is needed to face the current crises is a framework for innovation: moving from exploitation to integration, greed to generosity, from competition to collaboration. This is possible through the profound honoring of feminine principles and qualities in business, politics and our society as a whole – we call this intelligence FemmeQ. By cultivating feminine intelligence and wisdom equally in both women and men, we restore the balance of these qualities that are essential to transform the current crises we face: the brilliance of INTUITION, the potency of COMPASSION, the gift of LISTENING and the warmth of INCLUSIVITY.

Główne doświadczenie tych dwóch dni było takie:

Bardzo świadome kobiety. W dużej ilości. Na niewielkiej powierzchni.

Mówiąc świadome mam na myśli: takie, które „przerobiły” sporo swoich osobistych problemów/traum/historii. I nie wibrują nimi, jak tu siedzą. I to jest różnica. Bo jak chodzę w Polsce na różne spotkania, to wyczuwam bardzo wyraźnie, że tak zwana „większość” wibruje jeszcze swoimi historiami i nie zdaje sobie z tego do końca sprawy. Kurcze mam nadzieję, że się jasno wyrażam. Chodzi o to, na ile wnosi się we wspólne pole swoją własną historię bólu/skurczu/nie-bycia-w-pełni i na ile się to robi świadomie/nieświadomie.

To trochę tak jakby zanim dana osoba mogła wejść „czysta” w przestrzeń i mieć oczy otwarte, uszy otwarte, serce otwarte, potrzebowała by wpierw uleczenia różnych kawałków, które są bolesne i domagają się uwagi. W stylu – „czuję się niewystarczająca”, „rodzice mnie skrzywdzili”, „jestem DDA”, „wciąż z kimś rywalizuję”, „nie wiem czemu, ale mam w sercu wielki smutek”, „zadroszczę kobietom szczęśliwym i wolnym”, „nie czuję połączenia ze swoją mocą”, „w głębi serca czuję, że jestem beznadziejna”.

To co mówię, może brzmieć jakbym chciała powiedzieć, że to „gorzej” jak się ma coś do uleczenia. No właśnie nie. Jak się ma coś do uleczenia, to się ma. I lepiej się tym zająć, niż nie. I lepiej zrobić to szybko i skutecznie. Mówię z własnego doświadczenia, osoby, która miała wyjątkowo dużo „do uleczenia”. Mogłam to ignorować i zrobić sobie z tych wszystkich bolesnych miejsc tożsamość, wpleść je w zbroję, którą bym nosiła z dumą, udając że jej nie mam. No ale całe szczęście, życie (czasem dość boleśnie) uchroniło mnie przed taką opcją.

Zatem jest wielkim przeżyciem obcowanie z ludźmi o czystej percepcji. A jak jest ich dużo nagromadzonych w jednym miejscu to jest to jeszcze bardziej ekscytujące.

Otóż ja osobiście przeżyłam poważną „aktualizację” podczas FemmeQ.

Zauważyłam, że od pewnego czasu przełączyłam się na inny system operacyjny. Kiedyś funkcjonowałam w innym paradygmacie, potem była mieszana faza przejścia, a dziś można powiedzieć, że jestem przełączona. Analogia systemów operacyjny komputerów (Windows, Linux, IOS) jest bardzo adekwatna. Dawno temu chciałam bliżej poznać pewnego chłopaka i jako pretekstu użyłam tego, że chciałabym mieć zainstalowany na laptopie system Linux. Obok Windowsa. Trochę fanaberia. Głównie wymyślona po to, aby ów chłopak chciał przyjść i mi poszperać w laptopie. Obciażąłam sobie system, nie korzystałam wcale z tego Linuxa. Ale zakolegowaliśmy się, a kila lat później mieliśmy romans. Przytaczam tą historię po to, żeby zauważyć dwie rzeczy – podwójny system operacyjny obciąża system. Warto mieć dopasowany system do tego, co chce się robić. Dziś tak właśnie się czuję. Ok, a teraz parę słów o „systemie”.

Gdybym miała go opisać, to wymieniłabym te 10 zasad, którymi coraz pełniej się kieruję:

– Intuicja jako fundament

Niby to takie oczywiste. Na przykład niektóre osoby myślą, że to podejście w którym jak dajmy na to, ktoś budzi nasze obawy, to nie wchodzimy we współpracę z nim. Tak, ale to czubek góry lodowej. Intuicja oznacza przestawienie się na inny tryb słuchania, w którym bardzo wiele impulsów dochodzących z zewnątrz i powszechnie uznawanych z słuszne i prawomocne, nie ma dla nas znaczenia. Dowodzenie przejmuje wewnętrzny głos. A to pociąga za sobą nie przejmowanie się wieloma rzeczami. Między innymi opinią osób, które de facto nie mają znaczenia dla naszej ścieżki. W tym bliskich osób, typu nasza teściowa. Intuicja oznacza również robienie rzeczy ryzykownych, które na pierwszy rzut oka mogą zdawać się irracjonalne. Oznacza branie w nawias konwenansów. Oznacza chociażby – że przytoczę przykład – zgodę na występ zespołu Jajnikiss na Zlocie, który składał się z kilku 16 latek, które miały do tej pory za sobą jeden występ. I bardzo średnie video na Youtubie. Na zdrowy rozum było to otwarcie furtki na sporą klapę. Z daleka może to wyglądać na lekkomyślność. Ale nie było nią. Bo mój bardzo dobrze skalibrowany głos wewnętrzny mówił „będzie ok, wchodzimy w to”. Nie poczułam ani jednego sygnału ostrzegającego. I to jest wystarczający argument na podjęcie/nie podejmowanie jakiegoś działania. Intuicja to siła działająca we wnętrzu. A to oznacza, że z zewnątrz ciężko zobaczyć i zrozumieć jej logikę.

Empatia jako drugi głęboki fundament

Każdy, kogo spotykamy na naszej drodze, czy jako klienta, współpracownika, oponenta, neutralnego przechodnia na ulicy, jest czującą istotą. I jako czująca istota winien być widziany i przyjmowany. Wyczulenie na to co czują inni jest najważniejszą umiejętnością – przynajmniej dla mnie, w mojej pracy. I coraz więcej głosów, głosów zewsząd, mówi to samo. Zewsząd mam na myśli i z kręgów wczutych terapeutów jak i z gabinetów rad nadzorczych wielomilionowych spółek.

Compassion is not a soft emotion – powiedziała podczas konferencji Scilla Elworthy. I to ważne, żeby to podkreślić, bo tak się empatia kojarzy jako skrajna, miękka wyrozumiałość i przyzwolenie na wszystko, bez rozróżniania. Otóż nie.

– Nielinearność/synchroniczności

Ok. To grubszy temat. Linearne pojmowanie czasu/historii/logiki wzrostu jest głęboko wpisane w dominujące (i w tym moje) widzenie świata. Ten temat zaczynam dopiero bardzo powoli badać. I doświadczać czym jest nielinearne doświadczanie świata. Na razie nie będę się wymądrzać, bo nie potrafię o tym jeszcze prosto, autentycznie, z brzucha napisać.

– Pozwalanie rzeczom się dziać/ujawniać zamiast sztywnego planowania/kontrolowania

To jest coś, co miałam okazję ćwiczyć przez wiele lat pracy z grupami jako trenerka. W programie, w którym pracowałam, byliśmy uczeni jak pracować „prozessorientiert”, czyli podążając za procesem, a nie za z góry ustalonym, sztywnym planem. Jednocześnie nie pogrążając się w chaosie i docierając tam, gdzie … hmm no właśnie. Nie docierając do z góry ustalonego punktu. Albo odwracając logikę – docierając do punktu, który staje się tym ustalonym poprzez fakt, że do niego – w trakcie procesu się doszło. To jest praktyka, którą można pogłębiać i przenosić na inne dziedziny życia.

Na przykład „zarządzanie czasem”. Albo „sobą w czasie”.

Większość znanych podejść do tematów związane jest ze zwiększaniem kontroli/mocy osobistej. Nie ma w tym nic „złego” per se. Czasem wiąże się takie odejście z generowaniem napięcia. Trzeba się „sprężyć”, już język wskazuje, którędy droga.

Po powrocie z FemmeQ zadzwoniłam do Małgosi Żukowskiej i kiedy opowiadałam jej o moich przemyśleniach dotyczących systemów operacyjnych, powiedziała mi, że jakiś guru zarządzania powiedział jej ostatnio: „a ty wiesz jaki jest najnowszy trend w zarządzaniu czasem? Robienie wszystkiego na ostatnią chwilę”. Zaśmiałyśmy się.

To ma sens. Bo: i tak większość osób robi wszystko na ostatnią chwilę. Rezygnacja z napięcia wokół próby zmiany tego stanu rzeczy oznacza uwolnienie wielu gigabajtów energii. A więcej wolnych gigabajtów to więcej przestrzeni i szybszy przepływ danych.

Konkretny przykład: przed konferencją nie zaplanowałam do kogo podejdę, co powiem i jakie kontakty będę chciała nawiązać. Wychodziłam z sali, powoli dawałam się nieść trochę jak wolny elektron do kolejki po kawę, a potem stawała koło mnie właściwa osoba, uśmiechałyśmy się do siebie i zaczynała się rozmowa. W ten sposób, bez cienia chcenia/szukania/starania się czy napinania porozmawiałam dłużej i głębiej z kilkoma kobietami  i każde z tych spotkań było znaczące, do tego stopnia, że można by od razu wpaść w euforię nad tym jak nieprzypadkowe to były rozmowy, jak połączone z tym co mi aktualnie gra w sercu. Polecam gorąco. Bardzo przyjemne doświadczenie.

– Dbałość o całość

Uważność skierowana na całość. Czyli na przykład na wszystkich uczestników danego wydarzenia i na ich perspektywy. To bardzo głęboka zasada, ujęta właśnie jako „dbałość o całość” pielęgnowana i przekazywana przez Tannę Jakubowicz Mount, na przykład w trakcie warsztatu na Kongresie Kobiet, będącego próbą sformułowania zrębów „kultury kobiet”, która mogłaby nie tyle być przeciwstawiona innym modelom (np. „męskiemu”), na zasadach konkurencji, ale możliwości współistnienia.

Akurat ten wątek nieco kulał na samej konferencji FemmeQ. Już po jednym dniu zauważyłyśmy, że bardzo duży nacisk położony jest na to, co wnoszą organizatorki. Uczestniczki były potraktowane trochę za bardzo jak anonimowe odbiorczynie – jak na event, który aspirował do radykalnej inkluzywności. Bardzo ciekawe było obserwować, jak to poczucie ewoluuje i jak w końcu – na sam koniec – zabiera głos. Jedna z kobiet (w średnim wieku, średnio szczupła, nie rzucająca się wcześniej w oczy), wstała na koniec i spokojnym, mocnym głosem, powiedziała, że chce zabrać głos w imieniu kobiet, które przez te 3 dni milczały. Że nie została zorganizowana przestrzeń zachęcająca do wymiany. Że widziała zbyt dużo pleców, za mało twarzy. Że siedziałyśmy w rzędach, nie w kręgach. Niesamowite było poczuć jak cała sala oddycha z ulgą, kiedy padły te słowa.  Wyrażone zostało coś co czuło wiele osób.

– Wizje prowadzą

Intuicja przemawia językiem obrazów. Dzielenie się wizją jako sposób zarządzania – projektem, zmianą …  itd.

– Waga rytuałów

I to zarówno osobistych (które dla mnie stały się kołem ratunkowym, wyciągającym mnie z morza chaosu i stresu) jak i wspólnotowych. Konieczność tworzenia nowych rytuałów. Miłość dla codzienności i jej uroków takich jak jedzenie, picie, świętowanie, opłakiwanie, otwieranie, zamykanie, żegnanie….

– Po najmniejszej linii oporu

To określenie mam zakodowane jako pejoratywne. Namęczyć się, wysilić – to cnoty. Teraz to widzę inaczej – zarówno w kontekście wewnętrznych i zewnętrznych oporów. Nieprzypadkowo na jednym z warsztatów rozdano nam kserówki z cytatami z założyciela Aikido. Aikido opiera się na zasadzie nie działania. Jest paradoksalną sztuką walki. Ale można na niej polegać. Miałam kiedyś ukochanego z czarnym pasem, wiem o czym mówię.

– Ciało prowadzi

Ciało, które w bardzo wielu kontekstach traktowane jest jako wstydliwy dodatek do głowy (rozmowa z koleżanką, doktorantką na wydziale fizyki – „byłaś kiedyś na potańcówce fizyków, oni traktują swoje ciała jak podstawki pod najważniejszą część ciała jaką jest głowa”, z przymrużeniem oka mówię, bo znam też doktorów fizyki wspaniale tańczących i mrugam okiem teraz do jednego z nich, a nuż przeczyta ten wpis) traktowane jest tutaj zupełnie inaczej. A raczej nawet nie coś będącego poza ciałem traktuje ciało w jakiś sposób np. skupiając się na nim albo „pracując z ciałem”, bo nawet taka postawa pogłębia rozdźwięk. Działanie ze środka, z ciała, przyjmując sygnały płynące z niego jako podstawowe, bardzo ważne informacje.

Czyli – jestem zmęczona – kładę się. Nie będę pisać posta, mimo, że to miałam w planie. Nie będę dla swojego ciała katem, ani kapo.

Oczywiście ciało to nie tylko odruchy podstawowe – ciepło/zimno, pić/jeść, spać, sikać/srać. Tfu, jak brzydko napisałam. Ale tak się rymowało. No i taka prawda.

– Nie należy brać siebie zbyt poważnie

Ta zasada jest święta i powinna być zapisana złotymi literami.

Świat jest mały. I pełen magii. Zastanawiam się co mają na myśli ludzie mówiąc „zmieniać świat”. Mi się kiedyś wydawało, że świat to cała planeta. Wszystkie kraje, czyli Polska, Niemcy, ale też Urugwaj i Etiopia. Siedem miliardów oddychających ludzi, wszystkie ich smutki i radości. I jak tu zmieniać „świat”? Czy to znaczy zmieniać życie ludzi w Etopii i Urguwaju? Czy to tylko zadanie dla Marka Zuckerberga? Z Berlina wróciłam z nową definicją słowa świat. Świat miejsca gdzie przebywa i gdzie zabierasz swoje ciało oraz ludzie którzy go dotykają i słuchają. Coś, na co masz wpływ. I jego faktycznie możesz zmieniać. Będzie inny jak pojawisz się w nim inna – otwarta, słuchająca, empatyczna, kochająca. Zmienianie świata nie wymaga wchodzenia na barykadę. Można zacząć od wejścia w siebie.